Na Warszawskim Festiwalu Filmowym obejrzeliśmy startującą w Konkursie Międzynarodowym "Ciemność" (reż. Daniel Castro Zimbrón) oraz dwa filmy z sekcji Pokazy Specjalne: "Utonięcie" (reż. Bette Gordon) i "Mamę Rosę" (reż. Brillante Mendoza). ***
W starym lesie nowe strachy (
"Ciemność", reż.
Daniel Castro Zimbrón)
Film za filmem, festiwal za festiwalem, a my znowu – nie wiem, który to już raz – w głębi ciemnego znaleźliśmy się lasu.
"Ciemność" Daniela Castro Zimbróna stoi na fundamentach klasycznego straszaka: mamy mroczny las, w lesie domek, a w domku uwięzioną rodzinę – ojca i troje dzieci. Na zewnątrz COŚ grasuje; to "coś" – jakaś mroczna bestia czy tajemnicza siła – porywa ludzi, pożera zwierzęta, trzeszczy i warczy jak zepsuta lokomotywa. Czyli nic nowego – z podobnym pomysłem, ale w bardziej mainstreamowym wydaniu, mieliśmy ostatnio do czynienia choćby w
"Cloverfield Lane 10". A jednak
Zimbrón umiejętnie łapie nas za fraki i dociska do ziemi dojmującym poczuciem terroru z jednej, a nastrojowym mrokiem z drugiej strony. Jak awangardowy artysta kreuje świat całkowicie otwarty, niedookreślony, na który możemy dowolnie projektować własne emocje i lęki.
"Ciemność" wymyka się prostym klasyfikacjom, a reżysera wyraźnie bawi ta żonglerka – raz proponuje nam arthouse'owy horror, za chwilę zmienia fale na kontemplacyjnego snuja. Drażni, ale jednocześnie przykuwa uwagę.
Widać, że na ostateczny kształt filmu duży wpływ miała fascynacja twórczością
Andrieja Tarkowskiego – jej zanurzenie w upływającym czasie – a szczególnie – miłość do kultowego
"Stalkera". W
"Ciemności" mamy podobną wizję cywilizacji po katastrofie: przestrzeń kurczy się do mikroskopijnych rozmiarów, a czas rozciąga w nieodróżnialne dni i noce; Ziemię na powrót wypełniają białe plamy, które, gdyby nie ludzki strach, domagałyby się odkrycia. Jednocześnie o samej apokalipsie nie wiemy w zasadzie nic, poznajemy jedynie jej skutki: skażenie powietrza, grasujące po lasach potwory, problemy ze zdobyciem pożywienia. Jest w tym jakieś niedające się odpędzić wrażenie odrealnienia, zamazanie różnicy między rzeczywistością a dziecięcym koszmarem. Jakby cały ten świat był rodzajem makabrycznego żartu, scenografią z domu strachów.
Bo i faktycznie,
"Ciemność" przypomina mroczną wariację na temat "Alicji z krainy czarów", gdzie rolę króliczej nory gra wejście do piwnicy, a zamiast wędrówki głównym motywem jest izolacja. Ojciec zamyka dzieci dla ochrony – na noc albo kiedy wychodzi na polowanie. Mroki piwnicy potęgują każdy dźwięk i każdy obraz docierający z zewnątrz. To właśnie momenty wyciszenia – jak w klasycznych horrorach budujących napięcie na bezdechu – przyprawiają o palpitację serca.
Całą recenzję Marcina Stachowicza przeczytacie TUTAJ ***
Otchłań patrzy (
"Utonięcie", reż.
Bette Gordon)
"Utonięcie" zaczyna się jak opowieść o dobrym Samarytaninie, następnie przechodzi w dramat psychologiczny i flirtuje z formą dreszczowca, by w końcu utopić wszystko w ciężkiej metaforze. To śmiertelnie poważne kino, które ugina się pod ciężarem własnych ambicji. Chce zgłębiać ciemną stronę ludzkiej natury, a jedynie ślizga się po powierzchni. Mimo sznytu robionej z potrzeby serca niezależnej produkcji bliżej tu do filmideł, jakie grali kiedyś w telewizji we środowe wieczory.
Fabularne klocki, jakie układa reżyserka
Bette Gordon, zaczerpnięte są zresztą prosto z imaginarium pamiętnych "Okruchów życia". Małżeńskie problemy, nieudana próba samobójcza, podejrzany chłopak z poprawczaka, tajemnica zbrodni z przeszłości. Podczas niewinnego spaceru z żoną psycholog Tom (
Josh Charles) rzuca się na pomoc samobójcy. Okazuje się, że desperat, którego wyławia z wody mężczyzna, to niejaki Danny (
Avan Jogia), jego były pacjent. Przed laty opinia specjalisty zaważyła na tym, że chłopak został uznany za winnego morderstwa i trafił do więzienia. Teraz Danny będzie chciał wykorzystać zrządzenie losu, dzięki któremu ponownie spotkał Toma. Pytanie tylko, w jakim celu.
Reżyserka robi ten błąd, że atmosferę moralnego niepokoju wprowadza środkami rodem z kina grozy. Sceny małżeńskiej rutyny przetykane są więc niemalże horrorowymi akcentami. Ani to, ani to jednak nie działa. Po jednej stronie równania
Gordon proponuje drętwe dialogi między Tomem a jego żoną (
Julia Stiles), omawiającymi w kółko te same małżeńskie tematy. Po drugiej: kolejne wejścia Danny'ego, który dramatycznie gasi zapałkę gołymi palcami albo eksponuje sznyty przy niepokojącym muzycznym akompaniamencie. Brak tu zarówno wiarygodnej prawdy ekranu, jak i ekscytującej traumy gatunku. Pozostaje zwyczajowy spleen kina indie: szarobura paleta barwna i kamera z ręki.
Josh Charles ćwiczy wciąż jeden grymas twarzy,
Avan Jogia sprawia wrażenie, jakby grał młodego
Johnny'ego Deppa,
Julia Stiles jest tak rzeczowa, że aż drętwa. Ich postacie ulepione są z filmowych oczywistości, a intryga stoi w miejscu. Tom bada przeszłość Danny'ego, przerzuca się odpowiedzialnością z jego urzędową nadzorczynią, kręci się w kółko – i nic z tego nie wynika. Film mami nas perspektywą jakiejś rewelacji, która niby czai się za rogiem, a jednak nigdy nie nadchodzi.
Całą recenzję Jakuba Popieleckiego przeczytacie TUTAJ ***
Matka łez (
"Mama Rosa", reż.
Brillante Mendoza)
Rosa Reyes (
Jaclyn Jose) nie urodziła się wczoraj. Wie, że rutynowy nalot policji na jej knajpę jeszcze nic nie znaczy. Idzie w zaparte: narkotyki w lodówce nie są jej, dzieci i mąż nie mają z nimi nic wspólnego, ona zresztą też. Dwa telefony komórkowe to kwestia wygody, a klienci spragnieni byli jedynie pierożków. W konfrontacji ze skorumpowaną policją z Manili bohaterka będzie jednak bezsilna. Powietrze gęstnieje, funkcjonariusze chcą łapówki, straszą wieloletnim więzieniem. To będzie długa noc.
Pochodzący z Filipin
Brillante Mendoza, mimo nagrody w Cannes za reżyserię
"Kinatay" przed siedmioma laty, wciąż nie doczekał się należytego rozgłosu. Jego filmy to nie tylko przenikliwe portrety kraju na krawędzi gospodarczej zapaści. To również skonstruowane w zgodzie z gatunkowymi wzorcami moralitety o ludziach doprowadzonych do ostateczności. Po potknięciu, którym okazała się międzynarodowa koprodukcja
"Pozdrowienia z raju" z
Isabelle Huppert, oraz nieudanym
"Taklub" Mendoza wraca na stare śmieci i udowadnia, że spadek z reżyserskiej pierwszej ligi był tylko wypadkiem przy pracy.
Wyjątkowość
"Ma' Rosa" na tle reszty jego filmów objawia się głównie w warstwie formalnej – ostentacyjnie nieatrakcyjnej, chaotycznej, łamiącej reguły montażu i kompozycji kadru.
Mendoza kręci tanim sprzętem, obraz z cyfrowej kamery jest bury i niedoskonały, a o długości ujęć decyduje chyba rzut kostką. Paradoksalnie, wszystko to świadczy o formalnej precyzji,
Mendoza podąża za percepcją bohaterki, kobiety wyrwanej nagle z ciasnej, ale własnej przestrzeni i wrzuconej między wilki. Muzyka
Teresy Barrozo to zlepek najróżniejszych klimatów, eskalujące niskie tony oraz ich nagłe przełamania, nuty czysto ilustracyjne i zaskakujące dysonanse. Z kolei w niesamowitej palecie dźwięków gwar miasta za oknem łączy się z biurową krzątaniną, szept Rosy słychać pomimo krzyku jej prześladowców.
Całą recenzję Michała Walkiewicza można przeczytać TUTAJ.